Dlaczego ludzie słuchający rocka są lepszymi ludźmi?

Dlaczego ludzie słuchający rocka są lepszymi ludźmi?

Twierdzenie, że ludzie ze środowiska rockowego to patologia i degeneracja odeszły w zapomnienie. Jednak nadal zdarzają się tacy, którzy nie wierzą, że ludzie słuchający rocka to najfajniejsi ludzie na świecie. Ci ludzie pod warstwą tatuaży i skórzanych kurtek, są najcieplejszymi ludźmi na świecie.

Dlaczego ludzie słuchający rocka są najfajniejsi na świecie?

Wrażliwość

Wrażliwość muzyczna przekłada się na wrażliwość odbioru świata. Z nikim tak jak z ludźmi słuchającymi rocka nie pogadacie o kulturze. Zarówno jeżeli chodzi o interpretację filmów Davida Lyncha, jak o słuchanie wielorybów na Antarktydzie (które pod lodem brzmią jak Pink Floyd). Ludzie słuchający rocka to mistrzowie odbierania sztuki. Mogą dywagować godzinami nad najpiękniejszymi solówkami w historii muzyki i w niczym to nie przeszkadza, by po chwili dziarsko krzyknąć “Slayer kurwa!”. Ze względu na wyrazisty indywidualizm tego środowiska – Ci ludzie zawsze Cię przytulą i zaproszą do swojego towarzystwa. Bez względu na to, jak wyglądasz i czy jesz mięso, czy nie. Nie ważna jest cała pozorna otoczka tego świata. Ważne, żebyś miał serce po właściwej stronie, a Ci ludzie nigdy Cię nie odtrącą.

W rodzinie jest siła

Jak zazwyczaj ludziom kojarzą się ludzie słuchający rocka, którzy jeżdżą na koncerty i festiwale? Zdrady i morze alkoholu. Jak jest w rzeczywistości? Większość przyjeżdża na koncerty swoich ulubionych wykonawców, których płyty kolekcjonują od dziecka. Pierwsze nagrania jeszcze na kasetach. W portfelach noszą zdjęcia swoich pociech. Zamiast gadać o polityce, chwalą się swoimi żonami. Istnieje powiedzenie, że drzewa do lasu się nie bierze, jednak rockersi biorą sobie za żony najfajniejsze laski na świecie i wcale nie jeżdżą w poszukiwaniu nowych doznań. Może to dlatego, że w prawdziwym męskim świecie zdrada to nie powód do dumy?

Sama kiedyś żyłam w przekonaniu, że gwiazdy rocka to najwięksi zdrajcy i babiarze w historii. Jednak zostało mi udowodnione, że te rockowe ballady o miłości, nie biorą się znikąd. Nikt tak pięknie nie opowiada o swojej rodzinie, jak ludzie słuchający rocka.

rock

Rockersi to dobrzy towarzysze podróży.

Fani rocka mają w dupie to czy w Waszym planie podróży jest 5-gwiazdkowy hotel. Ważne jest tylko to, żeby było gdzie się przespać i umyć. Nieważne czy to podróż motocyklem, samochodem czy autostopem – grunt to przygoda. Mogą to być dzikie Bieszczady, zachód słońca nad morzem, a nawet jezioro na Mazurach. Ważne, żeby było ciekawie.  W zupełności wystarczy ognisko i dobre towarzystwo.

Muzyka nie tylko z głośnika

Pamiętacie te czasy, gdy lata temu na ogniskach naprawdę było ognisko i gitara? Ja do dziś pamiętam wszystkie tytuły piosenek, które moi koledzy grali. Każdy bawił się świetnie i nikt się nie nudził. Dziś nie jest to tak często praktykowane. W tym pędzącym świecie łatwiej wpaść na imprezę z muzyką w telefonie, niż z gitarą w futerale. Pocieszające jest to, że ludzie słuchający rocka nadal grają muzykę na żywo. Czy jest coś lepszego niż dzika natura i rockowe ballady przy blasku ognia? Nie sądzę.

Inteligentne bestie

Niektórym się wydaje, że rockowa muzyka to tylko szatan, gwoździe i darcie mordy, ale to nie prawda. Rockowa muzyka jest tak zróżnicowanym gatunkiem, jak długa jest odległość stąd do kosmosu. Wszystkie te gitary, linie basowe, perkusje to majstersztyk. Ktoś to wsłuchuje się w te cuda na co dzień, musi mieć niezwykłą wrażliwość. Rockersi to pasjonaci z krwi i kości. Jeśli jakieś hobby ich pochłonie, stają najlepsi w swoim fachu. Czy jest to znajomość historii polski, budowa samochodów, budowa szaf sterowniczych lub rzemiosło artystyczne .Bez różnicy, nic prócz perfekcji ich nie interesuje. Cóż, ktoś, kto na co dzień słucha tak dobrej muzyki, nie może być przeciętny.

źródło zdjęć: unsplash.com

La la land

La la land

Wiem, że wszyscy już La La Land pewnie widzieli, ale ja odkładałam go sobie na później, myśląc, że przecież to musi być doskonałe kino, wszak musicale kocham nad życie, ponieważ musicale zawsze są takie piękne i wzruszające, więc dlaczego mieliby zepsuć tak kasową produkcję? W dodatku zjawiskowa Emma Stone, która zachwycała mnie do tej pory w każdym filmie, szczególnie gdy do swojej produkcji angażował ją Woody Allen. Dlaczego więc Damien Chazelle stworzył takie przeciętne dzieło? Przecież jego Whiplash był doskonały! Może jednak ktoś jeszcze nie widział? Łapcie recenzję.

La La Land opowiada o początkującej aktorce, która biega od przesłuchania, do przesłuchania, z nadzieją, że dostanie w końcu życiową szansę, na rozwinięcie swojej kariery, oraz o jazzowym muzyku, który nie odnajduje się w nowoczesnym świecie, szczególnie że musi grać kiczowatą muzykę do kotleta. Ta artystyczna, niespełniona para marzycieli, trafia na siebie przypadkiem i od słowa do słowa okazuje się, że rozumieją się idealnie. Ich kariery nabierają tempa, wszystko układa się doskonale, pytanie jest tylko, czy cała ta bieganina za marzeniami, pozwoli im być razem? Co wybrać? Miłość czy pasję? Jak połączyć te dwa elementy?

Ryan Gosling może i jest przystojny, ale aktorsko to ja mu wcale nie wierzę, że on w tym jazzie jest zakochany. Pamiętacie duet Marka Ruffalo i Keiry Knightley w Begin Again? Jak oni byli zakochani w tej muzyce! Przepiękni byli! Ryan Gosling mógłby co najwyżej im podawać szklaneczki z whisky. Poważnie. Emma Stone jak na swoje możliwości, też jest tutaj bardzo przeciętna. W zasadzie najbardziej mi się podoba, gdy odgrywa rolę aktorki w pierwszym przesłuchaniu, pokazuje w tej scenie swój warsztat aktorski. Niestety później nie ma zbyt wielu momentów, by się wykazać, a szkoda, ponieważ udowodniła już, że potrafi tworzyć świetne postaci. Nie ma między nimi chemii i trudno dostrzec w nich jakieś uczucia, chociaż iskierkę namiętności.

Z przykrością stwierdzam, nie ma nic szczególne w ich spojrzeniu. To zapewne kolejny raz wina obsady. Może gdyby z Ryanem Goslingiem w duecie zagrała Rachel McAdams, byłoby lepiej? W pamiętniku wypadli razem wiarygodnie albo gdyby ktoś zastąpił drewnianego Goslinga? Niestety tego się już nie dowiemy.

Jeśli chodzi zaś o scenariusz, wszystko brzmi dobrze. Miłość to idealny temat na musical. Więc La La Land powinien się udać, bez żadnych turbulencji. Jednak coś poszło nie tak. Sam początek mnie już do siebie zraził. Ja wiem, że w musicalach zawsze wszyscy spontanicznie zaczynają tańczyć i śpiewać, ale jakoś mi cała ta koncepcja ludzi stojących w korku nie pasuje. No bo jak to, widzieliście kiedyś wesołych ludzi stojących w korku? W dodatku skaczących po cudzych autach w napadzie radości? A tak poważnie, to zwyczajnie mi się to nie podobało. Nie mam na to żadnego sensownego wytłumaczenia. Potem wcale nie jest lepiej. Tło mnie nie przekonuje, całe to Los Angeles akurat w przypadku tego scenariusza nie jest idealnym miejscem. Scenariusz pasuje mi bardziej do Chicago, niż do nowoczesnego Los Angeles i imprez przy basenach, gdzie dziewczyny ubierają na siebie kiczowate, pstrokate kiecki. Takie jak prezentują w drugiej tanecznej scenie, współlokatorki głównej bohaterki.

Niby gdzie jest ten hołd w stronę Hollywoodu, o którym wszyscy piszą w swoich recenzjach? Znów pozwolę sobie nawiązać do twórczości Woody’ego Allena. Stworzył on niedawno dzieło, które nawiązuje do złotej ery Hollywood i on ukazał ten świat doskonale. Mowa o Café Society, ten film jest hołdem i udaną próbą ukazania starych czasów śmietanki towarzyskiej Los Angeles. W La La Land kompletnie tego nie czuję. Zdaję sobie sprawę, że są to dwie inne epoki, ale chodzi o uchwycenie tego unikatowego klimatu, malutkich elemencików.

Nie ma w tym filmie, żadnej sceny tanecznej, która by mnie zachwyciła, poza jedną. Na końcu, gdy Mia i Sebastian tańczą w otoczeniu kolorowo ubranych ludzi, a to trwa jakąś minutę (sic!). Szkoda, bo to jest taka scena, w bardzo klasycznym musicalowym stylu. Gdyby film był w takim klimacie, na pewno bym się w nim zakochała, a tak niestety los bohaterów jest mi całkowicie obojętny, nie zachwycają mnie ani stroje, ani miejsca, w których znajdują się bohaterowie. Jedynie muzyka jest świetnie dobrana i jest to z całą pewnością element, który udał się reżyserowi doskonale. Jednak nadal nie aż tak, abym tę ścieżkę katowała bez opamiętania. Miałam ogromne oczekiwania, myślałam, że La La Land powali mnie na kolana, jednak nic takiego się nie stało. Bardzo żałuję, dawno już żaden film, aż tak mi się nie podobał. Jak było z Wami? Napiszcie koniecznie, może pojawią się jakieś fakty, których nie dostrzegłam?

Polecam:

źródło zdjęć: www.filmweb.pl

Mount Everest. Konflikt bohaterów.

Mount Everest. Konflikt bohaterów.

Everest – film – Od tego wszystko się zaczęło

Pamiętam, jak po seansie zalewałam się łzami. Na szczęście, pod okularami nikt nie widział mojego emocjonalnego rozchwiania. Nigdy wcześniej ani później, żaden film nie wywołał we mnie takich emocji. Pamiętam, że gdy wyszłam z kina, odechciało mi się żyć i ta chandra trwała jeszcze przez kilka następnych miesięcy. Historia z filmu nie dawała mi spokoju. Ekspedycja z 1996 roku wierciła mi mocno dziurę w głowie. Lubię poznawać i analizować ciekawe historie. Zaczęłam wertować wszystkie dokumenty, analizy naukowców, filmy, opinie i wsiąkłam.

Everest opowiada historię ludzi, którzy pod przewodnictwem doświadczonego himalaisty Roba Halla wyruszają w podróż, by zdobyć największą górę świata Mount Everest. Od momentu, gdy Edmund Hillary zdobył szczyt Everestu, jako pierwszy człowiek na świecie, minęło trochę czasu. Komercyjne ekspedycje amatorów nikogo już nie dziwią. Góra nadal jest dzika i nieobliczalna, jednak dostęp do niej jest powszechny. Wystarczy posiadać grubą kasę w portfelu. Reżyser Baltasar Kormákur postawił na powolną narrację tej historii. Pozwala nam poprzez ten zabieg na zapoznanie się z poszczególnymi bohaterami. Możemy sobie wyrobić opinię na ich temat, polubić ich lub nie. Dostajemy także garść istotnych informacji o tym, jakie zasady panują podczas wspinaczki wysokogórskiej. Garść nie brzmi zbyt profesjonalnie, ale dla zwykłego laika, który pojęcie o górach ma znikome, w zupełności wystarczy. Poznajemy powody, dla których Ci konkretni ludzie postanowili porzucić swoje bezpieczne życie i wyruszyli w podróż, gdzie nikt nie może zagwarantować im ani zwycięstwa, ani przeżycia.

Gdy ze spokojem przyglądamy się bohaterom na ekranie, wszystko wydaje się mieć idealny przebieg. Są doskonale przygotowani, większość z nich ma na koncie zdobyte szczyty. Od strony organizatorskiej też nic nie zwiastuje, że będzie to jedna z najtragiczniejszych w historii wypraw na Mount Everest. Jednak wraz z nadejściem dnia ataku szczytowego zaczyna być naprawdę przerażająco. Reżyser karmi nas pięknymi krajobrazami, dostraja to wszystko doskonałą muzyką, by za dosłownie moment doszczętnie rozwalić widza na łopatki. Zaczyna być coraz zimniej i nagle czuje się taką niemoc, którą trudno opisać i zrozumieć. Jeżeli sobie uświadomimy, że ta opowieść wydarzyła się naprawdę, to odczucie jeszcze mocniej się pogłębia. Baltasar Kormákur opowiedział to doskonale.

Aktorsko też jest naprawdę dobrze. Jason Clarke jako Rob Hall wypadł świetnie. Widzowie są zgodni, że nikt lepiej nie zagrałby tej postaci. Jest zjawiskowy, od początku do końca i nadaje realności tej tragicznej narracji. Aż trudno momentami uwierzyć, że to tylko gra aktorska. Dodatkowo Jake Gyllenhaal. Choć jego postać występuje na ekranie w mniejszej częstotliwości, to ze swoim nieodpartym urokiem osobistym kradnie całą uwagę, gdy tylko się pojawia. Pytanie, czy jest taki film, w którym tego nie robi? To bardzo utalentowany aktor. Świetnie wpisał się w postać Scotta Fischera. Szefa konkurencyjnej ekspedycji. Totalnie zdobył moją sympatię i było mi ciężko na sercu, gdy oglądałam jego zmagania w drodze na szczyt.

Było mi mało. To niezwykle przejmująca historia. 15 wspinaczy ginie podczas próby zdobycia Everestu. Niektórzy osiągają swój cel, niektórzy giną jeszcze w drodze. Jak przy każdej takiej katastrofie, nasuwa się pytanie, kto zawinił? Czy można było temu zapobiec? Amerykański pisarz i dziennikarz, a przede wszystkim uczestnik tej ekspedycji Jon Krakauer próbuje odpowiedzieć na to pytanie w swojej książce „Wszystko za Everest”. Skubany ma talent. Opisuje tę historię z własnej perspektywy, nie kryjąc przy tym krytyki dla całego przedsięwzięcia. Gdy film wydawał mi się niesamowicie emocjonalny i ciężki, tak ta książka przerasta te wrażenia dwa razy mocniej. Cały czas odkłada się ją na bok, mówiąc sobie w głowie, że już więcej nie chce się wiedzieć. Jednak ciekawość jest tak silna, że ciągle się do niej wraca.

Jon Krakauer swą opowieścią bardzo absorbuje, sprawia, że trudno nam się skupić na czymkolwiek innym. Gdy opisuje punkt kulminacyjny tej wyprawy, głowa eksploduje. Książka jest bardzo szczegółowa, malownicza i emocjonalna. Ukazuje także prawdę o filmowej wersji. Kilka faktów się nie zgadza. Cóż, w tym wypadku wygrało widowisko. Jednak szczególnie powinna Was zainteresować historia Becka Weathersa. Jego historia w filmie opisana jest mocno niespójnie, a w rzeczywistości ten człowiek przeżył niezły kocioł. Bardzo teraz rwę sobie włosy z głowy, że nie mogę Wam opowiedzieć wszystkich szczegółów i różnic, ale liczę, że część z Was zainteresuje się tematem i sięgnie po film, a potem po książkę, a potem po kolejną książkę.

Jon Krakauer to naprawdę świetny pisarz i byłoby idealnie, gdyby tylko nie użył swojej książki jako ataku na jednego z przewodników konkurencyjnej ekspedycji, którą kierował Scott Fisher. Mowa o rosyjskim himalaiście Anatolijim Bukriejewie. Wniosek sam może się nasuwać, skąd atak akurat na tego osobnika. Nie ulegajmy jednak sile sugestii, analizujmy same fakty. Anatoli Bukriejew to doświadczony wspinacz, niezwykle zdolny i oddany górom. Oddany także Scottowi Fisherowi. Oboje wyznawali podobną filozofię względem gór, jeśli nie jesteś zdolny się wspinać, nie rób tego, nikt tego za Ciebie nie zrobi. To góra ma zawsze ostatnie słowo, ona decyduje. Bukriejew, pomimo iż z wykształcenia był fizykiem, to góry były jego pracą, którą traktował z należytym szacunkiem.

Szczerze mówiąc, nie odczuwam w górach strachu. Wręcz przeciwnie… czuję, że moje ramiona się prostują, wyciągają, jak u ptaka, który rozpościera skrzydła. Czerpię przyjemność z danej mi wolności i wysokości. Dopiero wtedy, gdy wracam do życia w dole, zaczyna mi doskwierać ciężar świata.

Anatolij Bukriejew

(z książki Wspinaczka)

Zasadniczo wspinanie się bez tlenu budzi wielkie kontrowersje w środowisku himalaistów oraz lekarzy. Jedni uważają, że to głupota wspinać się bez aparatury tlenowej, drudzy zaś uważają, że jest to możliwe i chętne korzystają z tej opcji. Jednak decydują się na to jedynie doświadczeni himalaiści. Anatoli Bukriejew zdobywał szczyty bez tlenu od początku swojej kariery. Rob Hall mówił do swoich podopiecznych, że przebywanie na takich wysokościach, na których się znajdą, zdobywając szczyt, to powolne umieranie. Tzw. strefa śmierci. Sęk w tym, by w odpowiednim czasie dotrzeć na szczyt, ale także, co jeszcze ważniejsze w odpowiednim momencie wrócić do obozu. Aklimatyzacja i czas jest kluczowy. Aparatura tlenowa wspomaga wspinaczy podczas ataku. Pozwala im na swobodniejsze oddychanie, co przekłada się na mniejsze ryzyko zachorowania na chorobę wysokogórską.

Obaj autorzy książek są zgodni co do tego, iż organizacyjnie ta ekspedycja kulała, wiele istotnych faktów nie zostało dopilnowanych. Normy nie zostały spełnione, czas także został przekroczony. Jednak Krakauer głównie zarzuca Anatoliemu, że ten będąc przewodnikiem, powinien wspomagać się tlenem. Anatoli Bukriejew odpowiedział Krakauerowi na te zarzuty w swojej książce pt. Wspinaczka. Uważał on, iż zna doskonale swój organizm i wie, jak zachowuje się on na tak dużych wysokościach. Podpierając się opiniami specjalistów, uznał, iż używanie tlenu przez kogoś, kto nigdy tego nie robi, jest ogromnym ryzykiem. W sytuacji, gdyby tlen w butli się skończył. Jego organizm mógłby bardzo źle zareagować. Uważał, że dużo lepiej poradzi sobie w razie jakiegoś zagrożenia, bez dodatkowego wspomagania.

Anatoli Bukriejew został oskarżony o nieodpowiedzialność. Jednak po jego stronie przemawia fakt, że jako jedyny, próbował ratować uwięzionych w burzy śnieżnej członków ekspedycji. Pomimo tragicznej pogody, wyruszał z obozu wielokrotnie, w poszukiwaniu zaginionych osób, ryzykując przy tym własnym życiem. Anatoli Bukriejew nie robił nigdy z siebie wielkiego bohatera, nie szukał poklasku. Ta wyprawa nie była dla niego drzwiami do wielkiej kariery. Nie chełpił się swoim wyczynem. Uważał to za oczywistość i obowiązek. Z ekspedycji, na której był zatrudniony, nie licząc także innych przewodników, nie udało mu się uratować tylko jednej osoby. Reszta klientów zawdzięcza mu życie.

Jego książka to odpowiedź na zarzuty Krakauera. To nie jest przepiękna, malownicza opowieść. To twarde, napisane prostym językiem sprawozdanie zawodowego wspinacza. Choć książka jest przepełniona bólem, to jednak autor skupił się głównie na faktach, które pomogą zrozumieć nam co, stało się tam na górze. Krakauer niby rozlicza się ze swoich grzechów w książce, jak twierdzi, z wielu zachowań nie jest dumny. Jednak niezrozumiałym faktem dla mnie jest, dlaczego Jon Krakauer zadał sobie tyle trudu, by oskarżać kazachstańskiego wspinacza o brak odpowiedzialności, gdy ten tak naprawdę był bohaterem. Jego stronniczość i jakaś niezrozumiała wrogość budzi we mnie wątpliwość. Książka, która została napisana w przepiękny sposób, traci na autentyczności. Pomimo pewnie wielu słusznych zarzutów, które Krakauer kieruje do organizatorów, jego opinia na temat Bukriejewa wydaje mi się być niesłuszna. Szczęśliwym faktem jednak jest, że pomimo sławy pisarza Johna Krakauera, Anatoli w środowisku himalaistów jest niezaprzeczalnym bohaterem, a jego opinia w żaden sposób wśród nich nie została zachwiana.

Strasznie trudnym zdaniem okazało się, opisywanie tej historii, bez możliwości użycia wielu niesamowitych faktów. Jednak na uwadze mam osoby, które z pewnością będą zainteresowane pogłębieniem wiedzy na temat ekspedycji z 1996 roku. Nie jestem też żadnym ekspertem i to trzeba sobie powiedzieć otwarcie. Przed obejrzeniem filmu pojęcie o Evereście miałam żadne, a moja opinia jest w pełni subiektywna. Nie opiszę tutaj szczegółów ekspedycji, nawet gdybym chciała. Jednak ta historia obudziła we mnie niesamowitą ciekawość i miłość do literatury wspinaczkowej. Polecam się z nią zapoznać, potrafi trzymać w napięciu niczym najlepszy kryminał. Jeśli dotarliście aż tutaj, to gratuluję! Mam nadzieję, że poczuliście się zainteresowani!

Polecam:

źródło zdjęć: www.filmweb.pl, zieloniwpodrozy.pl, outsideonline.com

Porozmawiajmy o kobietach

Porozmawiajmy o kobietach

Porozmawiajmy dziś o kobietach. Jakiś czas temu rozprawiałam na temat niezbyt zdrowego podejścia kobiet do męskich pasji. Choć ukierunkowałam tamten tekst w stronę mężczyzn, wspólnie stwierdziliśmy w komentarzach, że jest to wpis, który dotyczy obu stron w związkach. Nie ma tylko złych kobiet, tak jak nie ma tylko poszkodowanych mężczyzn, To pewne. Jednak dziś znowu chciałabym z Wami porozmawiać o pewnych zachowaniach kobiet. Chciałabym poznać Wasze zdanie na ten temat, ponieważ ostatnio pisaliście dużo fajnych i mądrych rzeczy. Może pomożecie mi zrozumieć kilka zjawisk, których nie do końca rozumiem.

porozmawiajmy-o-facetach

zobacz wpis

Ja sama mam niewiele koleżanek, ponieważ męskie środowisko przypadło mi do gustu już we wczesnej młodości. Jakoś tak się zawsze składa, że najbardziej trzymam sztamę z facetami. Być może kwestia zainteresowań, a może tego, że trochę boję się kobiet. Pomimo tego, że wiele z nich cenię, podziwiam i darze wielką sympatią, to nie do końca im ufam. Pomimo mojego dystansu, który pewnie ma jakieś podłoże psychologiczne, uwielbiam, gdy kobieta jest kobieca. Czyli taka, która maluje usta na czerwono i nie uważa, że emanowanie kobiecością (kobiecością, a niegołym cyckiem) to słabość. Nie rozumiem, dlaczego niektóre kobiety wmawiają sobie i nam, że uroda, czyli atut, to jakiś grzech i powinnyśmy się go wyzbyć za wszelką cenę. Najlepiej tak by gołym okiem można było oglądać, jak neurony świecą i biegają po naszym mózgu. Nie uważam, by inteligencja nie mogła iść w parze z kobiecością. To jakiś absurd jest na to wiele przykładów, gdyby ktoś potrzebował potwierdzenia. Nie rozumiem, dlaczego popadamy ze skrajności w skrajność.

Nie lubię zazdrosnych kobiet, co to nienawidzą innych stworzeń posiadających cycki. Gdy czasem po jakiś zajęciach chodziłam z moimi koleżankami na przysłowiowe ciastko i kawę, nie mogłam się nadziwić ile hejtu i nienawiści jest w kobietach. Rozumiem, że można sobie rozmawiać czy ktoś ubrał odpowiednią kurtkę do swojego wieku i czy ten blond pasuje, ale żeby kogoś od razu nazywać dziwką, nie znając nawet tej osoby? Niech mi to ktoś wytłumaczy. Zresztą stąd chyba ta moja skłonność do męskiego towarzystwa. Zadziwiające jest także że te same dziewczyny potem mówią do siebie kochanie, lajkują swoje instagramy, dają sobie lajki i serduszka, a pod nosem komentują, że nienawidzą suki. Skąd taka agresja? Skąd się bierze taka potrzeba doszukiwania się w drugiej kobiecie jakiś wad? Często bezpodstawnie. Tylko dlatego, że jest ładna i miła? Aż strach na takie spotkanie nie przyjść, wiadomo z góry, że staniemy się wtedy obiektem drwin.

Dlaczego, gdy niektóre z nas sugerują, że kobiety powinny zachowywać się jak damy, inne odpowiadają, że to jest jakaś ujma na honorze, ograniczanie i sugestia, by być tylko ładną cizią? Skąd we współczesnym świecie bierze się przekonanie, że bycie damą to bycie tępą strzałą? Tzw. słabszą płcią. Nie do końca rozumiem. Uważam, że nie wszystkie kobiety muszą się malować, robić sobie hybrydy i całe życie nosić szpilki, ale to nie jest przecież definicja damy. Dama to kobieta, która może iść przez życie także w trampkach, byleby nie zachowywała się jak wyciągnięta z buszu małpa, co to pluje, idąc chodnikiem, manifestując swoją niezależność. Mam trochę problem z dziewczynami, które słychać z drugiego końca ulicy, jak rzucają soczystym mięsem w postaci przekleństw przeróżnych. Przeklinać każdy może, nie generalizujmy, że to jakaś domena mężczyzn, sama sobie lubię przekląć, ale po cichu raczej, nie tak, żeby mnie babcia starsza na ulicy zabijała pogardliwym wzrokiem. Do tego często brwi wpierdolki niczym czarne gąsienice i guma do żucia, co to wygląda, jakby ją ta piękność z rok żuła i z przyzwyczajenia mieliła tą żuchwą od stuleci.

Nie rozumiem takiej agresji w kobietach i nigdy nie będę w stanie jej zaakceptować. Uważam, że można być fajną kobiecą laską nawet w bluzie z niedbałym kucykiem na środku głowy i w okularach kujonkach. Można być damą w spodniach z dziurami na kolanach i sportowych butach. Diabeł tkwi w szczegółach. Tym szczegółem jest klasa. Największym prezentem, jakim my kobiety możemy dla siebie zrobić, jest posiadanie klasy i taktu. Nie musimy krzyczeć, że kobiecość nam uwłacza, że jesteśmy przecież takie silne i wyzwolone. Jeśli wykorzystamy nasze atuty, a do tego będziemy osiągać zamierzone cele w dziedzinie życia, którą sobie wybrałyśmy, udowodnimy, że nie jesteśmy tylko rozwrzeszczanymi babsztylami, a super babkami o niezwykłej mocy. Nie ważne czy jest to moc wychowywania dzieci, czy siła bizneswoman.

Kora Jackowska – „kobiety, które inspirują"

zobacz wpis

Czasem zdarza mi się spotykać takie super babki. Wtedy moje zdanie o kobietach ulega poprawie. Widzę, że tworzą się wspaniałe środowiska, w których kobiety bardzo mocno i szczerze się wspierają. Zdaję sobie sprawę, że i tam zapewne wkrada się zwyczajna ludzka zazdrość, ale ogólna siła którą sobie dają nawzajem, jest niesamowicie inspirująca. Te kobiety nie wydrapują sobie oczu, tylko sprawiają, że łatwiej jest im spełniać swoje marzenia. To właśnie takie kobiety udowadniają, że mamy ogromną moc w świecie, a nie te, które domagają się traktowania na równi z mężczyznami. Walić to. My jesteśmy wspaniałe i zawsze powinnyśmy znać swoją wartość. Nie tylko wtedy, gdy jakiś facet powie to na głos. Nie podkładajcie sobie kłód pod nogi nawzajem, nie bójcie się tego, że jesteście kobietami. Inspirujmy się nawzajem. Nie oznacza to, że mamy wszystkie sztucznie się poklepywać po ramieniu, ale jeśli ktoś nam nie odpowiada, to po prostu idźmy dalej, nie musimy nikogo obdarowywać sztuczną sympatią. Nie dajmy się zwariować tej kobiecej zazdrości. Nie angażujmy się w tę spiralę nienawiści. Moim zdaniem to bezsensowny zabieg. Powinnyśmy razem współpracować, by osiągnąć te wszystkie cele, o które walczymy od bardzo dawna.

Osobiście też zastanawiam się, jak to jest z tym w blogosferze. Większość osób, z którymi mam styczność to kobiety. Niektóre naprawdę szalenie szanuję i cenię to, w jaki sposób tworzą swoje miejsca, ta lekkość, z którą przekazują swoją treść, jest naprawdę inspirująca. Bardzo jestem dumna z tych dziewczyn. Ja z blogosferą jestem dość krótko związana, nie nabawiłam się jeszcze fałszywych przyjaciółek. Chyba! Może więc Wy opowiecie mi o kobietach w blogosferze? Nie ukrywam, że czekam na Wasze opinie z szaloną ciekawością! Może uda mi się także zdobyć jakaś męską opinię na ten temat!? Byłoby super.

źródło zdjęć: unsplash.com

Instagram

No images found!
Try some other hashtag or username